Sunday 23 May 2010

W Krolestwie Lososia. Salmon fishing in Russia.





W Krolestwie Lososia
Salmon kingdom of the Chavanga.
Jest rok 2001 Jedziemy na ryby na Lofoty. Sześć osób w busie – nie jest źle, niektórzy nawet mogą wyprostować nogi. Przed nami jeszcze jakieś 30 godzin jazdy... Aby skrócić cierpienia podróży, organizator puszcza film nakręcony na zupełnie innej wyprawie przez zupełnie innych ludzi. Ma to być przestroga dla tych, którzy narzekają. Tam też kilku wędkarzy jedzie na ryby do Rosji i przez Rosję, bus ciaśniejszy, droga dłuższa. Po przebyciu 2,5 tys. km ekipa (z niedowierzaniem przecieram oczy) przesiada się do czołgu. Jadą dalej by dotrzeć nad kompletnie dziką rzekę na pograniczu tajgi i tundry. Używają jakichś dziwnych, długich wędzisk, które trzeba trzymać oburącz. To dwuręczne kije łososiowe. Za przynętę służą im strzępki sierści i piór przywiązane do haczyka. Patrzyłem na to wszystko z politowaniem… Jechać tyle kilometrów, przez kraj, w którym wydarzyć się może wszystko, żeby łowić ryby na muchę, jakby nie było spinningu.
Uznałem wówczas, że moja sytuacja – pasażera busa jadącego na Lofoty – jest niezwykle komfortowa. Przez myśl mi wtedy nie przeszło, że kiedyś spotka mnie to samo.
Czerwiec, kilka lat później... Przygoda rozpoczyna się na dworcu PKS-u w Białymstoku. Jedenastu łowców pragnących zmierzyć się z najszlachetniejszą z ryb, dzikim łososiem atlantyckim, siedzi na olbrzymiej stercie tobołów i oczekuje na rejsowy autobus do Grodna. Obok nich liczna grupa białoruskich „mrówek” przygląda się z politowaniem. Na rybałku do Rassiji? Od tego dobrobytu nieźle tym Polakom poje... się we łbach...
Wesoły nastrój mija, gdy dojeżdżamy do granicy. Formalności się wydłużają, wykupujemy ubezpieczenie, którego koszt nie jest jednak zaporą dla tych, którzy zapragnęli odwiedzić ten kraj – adin dolar. Zaporą jest liczba dokumentów, które trzeba przy okazji wypełnić.
Docieramy do Grodna, gdzie oczekują na nas dwóch kierowców – Żenia i Wasia – oraz dwa busy. Po załadowaniu sprzętu wędkarskiego i obozowego w samochodach robi się naprawdę ciasno. Wróciły wspomnienia mojej podróży do Norwegii, wtedy czułem się jak pączek w maśle. Puste i zarazem równe drogi Białorusi umożliwiają szybkie dotarcie do „matuszki Rassiji”. Szczęśliwie tutaj przekroczenie granicy to już tylko formalność.
Gdy się jedzie przez Białoruś, a później przez Rosję jedna rzecz uderza najbardziej: wszystkie domy są zbudowane z drewna. Teraz rozumiem, dlaczego po rosyjsku wieś to dieriewnia. Mijane w obu krajach chałupy są tak samo wiekowe, jednak te rosyjskie bardziej zdewastowane.
Niewygody podróży zagłusza gorzałka. Pijemy (oczywiście bez przesady), budzimy się, pijemy i tak aż do Kandałakczy. To miasto to brama na półwysep Kola, leży już za kołem polarnym. Tam stacja benzynowa wielkiego światowego koncernu i hot-dogi takie same jak u nas, jakże smaczne „na kacu”.
Kandałakcza to także ostatnie miejsce, gdzie można uzupełnić zapasy. Supermarket zaopatrzony nie gorzej niż w Polsce, mimo odległości od cywilizacji poraża wybór piw. Mieli wszelkie znane mi światowe marki, nawet te lokalne. Podam jeden przykład mojego ulubionego słowackiego piwa – Wielkopopowicki Kozel.
Busami jedziemy jeszcze dalej w tajgę, do końca asfaltowej drogi, a ta kończy się we wsi Umba. Tutaj zmiana…, punktualnie zjawiają się miejscowi na bardzo wysłużonych ułazach. Ich surowe rosyjskie twarze budzą respekt, może lekką obawę. Sama świadomość, że ci ludzie nie widzieli świata, z którego my pochodzimy, pobudza wyobraźnię. Okazuje się, że to mistrzowie terenowej jazdy. To, co wyciskali ze swych wysłużonych maszyn przechodziło wszelkie wyobrażenia. I tak po dwustu kilometrach niebywałych bezdroży dojechaliśmy do rzeki, której nazwę łowcy łososi, wszędzie na świecie, wymawiają z najwyższym szacunkiem – Varzuga. My znaleźliśmy się przy jej ujściu do Morza Białego, gdzie rozlewa się szeroko jak Wisła w Warszawie. To jednak nie koniec podróży, nie zamoczymy naszych much w jej odmętach, ta podróż tak naprawdę dopiero się zaczyna.
Przez Varzugę przeprawiamy się małą łódeczką, liczba osób i sprzętu wydłuża w nieskończoność tę operację. Po drugiej stronie dieriewnia jak z dziewiętnastego stulecia, tak jakby samochody, które nas wiozły, okazały się wehikułami czasu. Wieś Warzuga to w połowie wyludniona osada rybacka. Niektóre domy są opuszczone, inne nie. Przy tych drugich kręcą się psy. Są bliźniaczo podobne do znanych nam syberian husky, tylko nikt od dłuższego czasu nie czesał im futra. Na jednym z zabudowań ledwo widoczny napis: „Czieławiek trudom sławien”. Jakże wymowny… Niewątpliwy trud codziennego życia mieszkańców tej osady nie przyniósł im sławy. Czy trudy karkołomnej wyprawy na łososie, którą podjęliśmy, ją nam przyniosą?


Będziemy używać jeszcze dwóch środków transportu. Pierwszy to Ził – rocznik 69, jak na dziewiętnaste stulecie całkiem nowy. Ledwo pomieściliśmy się na pace wraz z bagażem. Podziwiamy wspaniałe widoki, bo pół dnia jedziemy wybrzeżem Morza Białego. Do miejscowego kolorytu zaliczam całkiem nową bombę lotniczą, którą mijamy po drodze. I tak jesteśmy prawie u celu. To wieś Chavanga, leżąca przy ujściu rzeki o takiej samej nazwie. O tej porze roku (początek czerwca – tutaj wczesna wiosna) powinna być pełna łososi.
Wieś ta to kołchoz o jakże romantycznej nazwie Woschod Komunizma. Nie możemy się napatrzeć na skromne zabudowania, w których mieszkańcy muszą znosić niezwykle surowe zimy. Wokół suszą się ryby, stoją zaparkowane wjezdochody (pojazdy zbudowane na bazie czołgów i transporterów wojskowych). Klimaty, które naprawdę trudno wyrazić słowami. Ów kołchoz to także właściciel rzeki, i tu kupujemy licencje. Bardzo profesjonalnie wydrukowane, jakby pochodziły z Morrum w Szwecji – Rosja to naprawdę kraj kontrastów.
Za wsią park maszynowy albo raczej ich cmentarz (tak chyba mogę to nazwać). Na placu wielkości boiska piłkarskiego stoją równo zaparkowane maszyny rolnicze, wszelakiego rodzaju. Od prostych pługów do wielkich kombajnów. Wszystkie pokrywa gruba rdza, tak jakby za chwilę miały się rozsypać w pył. Coś tu nie pasuje, mimo straszliwego stanu nie widać na maszynach śladów zużycia. Bieżnik na oponach jest zupełnie nietknięty, mimo że guma sparciała. Na każdej tabliczka znamionowa z ta samą datą 1982 god. Wszystko staje się jasne. Pewnie ktoś wymyślił, że w kołchozie obok lub zamiast rybactwa powinno się uprawiać rolę. Przysłał maszyny, tylko był słaby z geografii i zapomniał, że w tych stronach zima trwa 9 miesięcy. Jak maszyny zostały dostarczone, by wzmacniać komunizm, tak stoją po dziś dzień w tym samym miejscu.
Jesteśmy coraz bliżej celu. Ostatni odcinek drogi przez bagna rozmarzniętej tundry pokonujemy wjezdochodem. Grzesiek ma telefon mierzący poziom hałasu, wewnątrz jest 200 decybeli.
Teraz pozostało rozbić obóz, uzbroić wędki i na ryby. Pierwszy ze wszystkim uporał się Rafał, odszedł od namiotu jakieś 10 m, wykonał pierwszy speyowy rzut, mucha spływała szerokim łukiem, targnięcie i hol. Srebrny 3– kilowy łosoś ląduje na brzegu. Patrzyłem na wszystko z niedowierzaniem, to było zbyt piękne.
Chavanga to niewielka rzeka płynąca w południowej części półwyspu Kola. Uchodzi do Morza Białego. Nie wchodzą do niej okazałe kilkunastokilowe łososie, największe ryby, które będziemy łowić, będą mały 6–7 kg, jednak najczęściej będą to trójki. Te większe wolą rzeki na północy, uchodzące do Morza Barentsa. Tam licencje są znacznie droższe. Należy dodać, że na półwyspie Kola na wszystkie rzeki sprzedaje się limitowane licencje. Mimo dzikości okolicy dawno doceniono potencjał i korzyści, jakie niesie ze sobą wędkarstwo. Dba się o rzeki i łososie. W tych stronach za kłusownictwo grozi kara ostateczna.
Dla mnie nawet 3-kilowe srebrniaki to nie lada gratka. Czasem udało mi się złowić w Polsce wychudzonego kelta, jednak srebrnej ryby z rzeki jeszcze nie „dostałem”.
W końcu uporałem się z namiotem oraz z wędką i z ogromną tremą stanąłem nad wodą. Rzuty speyowe ćwiczyłem nad Wisłą, nad Wkrą, tylko czy ten trening okaże się wystarczający? Wokół bardziej doświadczeni koledzy wyciągają pierwsze salmo salar. Ja jednak nie daję rady dorzucić do miejsc, w których one się ustawiają. Po kilku godzinach wychodzę z wody, bez łososia. Goretex zamarza na mnie natychmiast. Mimo panującej jasności jest trzecia w nocy, gdy słońce zbliża się do horyzontu wracają przymrozki. Tak naprawdę to zbawienie, dzięki temu jest mało owadów. Następnego dnia idzie mi lepiej. Kilkugodzinny trening rzutowy przynosi efekty, jeszcze tylko Grzesiek i Rafał dają mi cenne wskazówki i zaczynam holować swojego pierwszego łososia złowionego na muchę.
Wcześniej nawet nie przypuszczałem, że długi dwuręczny kij może tak doskonale amortyzować odejścia ryby. Do takiego typu holu trzeba przywyknąć. Gdy zdobycz ląduje na brzegu, jestem przepełniony szczęściem. Sporo trudu kosztował mnie ten pierwszy łosoś. Najpierw półroczne kręcenie much, kompletowanie sprzętu (i tutaj należą się podziękowania Januszowi Nagatowi za doskonałe uzbrojenie wędziska), trenowanie techniki rzutów, wyczerpująca podróż i w końcu jest upragniony salmo salar. Ostrożnie go odhaczam i zwracam wolność. Czieławiek trudom sławien – uśmiecham się do siebie.
W pierwszych dniach najskuteczniejszą muchą okazuje się orange fighter kręcony na mosiężnej tubie. W następnych woda powoli opada i inne wzory przeżywają swój czas. Króluje Ally’s Shrimp w wersjach pomarańczowej i czerwonej (tu chyba nikogo nie zaskoczyłem). Także mieszanka obu kolorów daje nadspodziewane efekty. Ktoś ma sukcesy na Undertakera. Na jeszcze niższej wodzie mam swój dzień, łowiąc Stoat, Thunderem, pod koniec rządzi Wiilie Gunn ukręcony na lekkiej plastikowej tubie.
Nie wszystkie ryby, które łowimy, są srebrne; znaczna ich część ma kolor przypalonego metalu. Widać, że już jakiś czas temu weszły do rzeki.
Ogromna większość trafia z powrotem do wody. Jednak ich niewielki odsetek kończy na naszym stole. Przyrządzamy je na wszelkie możliwe sposoby, czyli: robimy tatara, jemy w formie sushi (takiego najprawdziwszego zawijanego z ryżem i wodorostami) – to zasługa organizatora wyprawy, znakomitego wędkarza i kucharza, zwanego w niektórych kręgach Sqrkiem. Łososia podajemy również w formie sushimi z sosem sojowym, wasabi i marynowanym imbirem. Doskonale smakuje namoczony w dwunastoletniej whisky zmieszanej z miodem i uwędzony w dymie ogniska. Smażymy tylko raz, bo usmażyć rybę – znaczy tyle, co się poddać. Przy tym wszystkim nie zapominamy dopełnić męskiego rytuału, żeby łosoś nie pomyślał sobie, że go psy jedzą.


Kolejny dzień albo już noc, Sqrek wychodzi z namiotu gotowy iść łowić. Wszyscy wybuchamy śmiechem, nikt nie wierzy w to, co widzi. Patrząc od dołu, wszystko się zgadza: buty do brodzenia, spodnie z goreteksu. Jednak od pasa w górę coś nie pasuje. Spod spodni wystaje wełniana marynarka o bardzo klasycznym kroju, spod niej biała koszula (prawie niepognieciona), u szyi uwiązany krawat w Kubusie Puchatki, a na głowie czapka, której nie powstydziłby się Sherlock Holmes. Dźwigając to wszystko przez te bezdroża, Sqrek oddał hołd pewnej wędkarskiej tradycji, która zaczęła się na wyspach, oddał hołd łososiom, bo tak szlachetne ryby należy łowić tylko w garniturze. A przy okazji ubawił nas i Państwa, którzy go możecie oglądać na zdjęciu.
Maciej Król

TUTTI I...SALMO (Salar ) FINISCONO IN GLORIA

 Murmansk - penisola di Kola - fiume Chawanga   (Chavanga river)
 Testo e foto di Antonio Pozzolini
 
In 45 anni di pesca a mosca ho catturato molti tipi di pesci, spesso improbabili, come un grosso polpo catturato con una crazy charlie, sotto gli occhi esterrefatti dell'amico Mauro Borselli, mentre tentavo, senza fortuna, di catturare delle grosse salpe che grufolavano nell'acqua bassa dell'isola di Cipro.
Non mi posso, certo, lamentare, avendo catturato diversi “ pesci della vita “ , quali un huco taimen da un metro e 32 cm. in Mongolia, una leccia da 20 kg. in Spagna e salmonidi di ogni tipo compreso il rarissimo salvelinus leucomanis o salmerino a macchie bianche nella lontana Siberia asiatica. Ma una grave lacuna macchiava il mio curriculum di “ ciapapèss “ : non avevo ancora catturato il mitico salmone atlantico. Questo esclusivo pinnuto è il simbolo stesso della pesca a mosca, almeno di quella anglosassone, e gli sono stati dedicati fiumi ( spero pescosi ) di inchiostro.
Sono stati spennati stormi di esotici e policromi volatili per ideare e costruire migliaia di affascinanti mosche espressamente dedicate al re dei pesci ed eserciti di pescatori si sono consumati i neuroni celebrali e prosciugato il conto in banca per avere TUTTI I...SALMO (Salar ) FINISCONO IN GLORIA
l'emozione di avere in canna questo magnifico animale. Personalmente ho sempre ritenuto poco adatta al mio carattere irrequieto la sua pesca.
Dalle innumerevoli letture e dai racconti di amici e clienti avevo tratto la convinzione che, visto che il salmone non si nutre in acqua dolce, fosse impossibile interagire con lo stesso e che la sua cattura fosse, oltre che aleatoria, anche piuttosto casuale.
Nel lontano 67' ebbi modo di contattare telefonicamente Lee Wulff per chiedergli delle spiegazioni circa l'utilizzo di una rigidissima canna da 7' in bambù da lui disegnata e inviatami, per dei test, dalla Sharpe's di Aberdeen, con la quale collaboravo e lo stesso mi riferì che era stata progettata per pescare salmoni che lui catturava con mosche secche sull'amo del 16 ( sic! ). Sosteneva di aver catturato esemplari da 16 lbs. nel New Foundland ( Terranova) con questa assurda attrezzatura.
Ho sempre pensato che si fosse preso gioco del giovane ed inesperto moschista di un lontano paese, finchè, al Pozò Fly Festival di un paio d'anni fa non espose un tour operator francese che organizzava viaggi di pesca al salmone nella penisola di Kola, in Russia, in un fiume dove sosteneva fosse frequente catturarli a mosca secca . Il costo non era proprio di quattro ceci e un fagiolo, ma comunque nettamente inferiore a quello corrente sul mercato. Mi è sembrata l'occasione giusta per allargare i miei orizzonti, conoscere nuovi paesi, nuove tecniche e fare nuove esperienze.
Come prima mossa ho partecipato a un corso di lancio con canna a due mani e tecnica scandinava tenuto dall'amico Valerio sul Piave, organizzato dal Mosca Club Treviso, allenandomi successivamente sul Brenta in piena.
Unitamente ad altri 4 amici che già mi avevano seguito in altre avventurose trasferte, il 30 di Luglio ci imbarchiamo alla Malpensa con destinazione Murmansk via St. Petersburg , carichi di speranze, attrezzature e l'immancabile scorta di viveri italici per far fronte alla possibile carenza di cibi all'altezza dei nostri raffinati palati.
Avremmo pescato per 7 giorni, in esclusiva, sullo Chawanga, nel Sud della penisola di Kola.
All'aeroporto veniamo accolti da Vasyl e suo figlio, le nostre guide, che a bordo di un pulmino, previa tappa a Kandalaksha, dove ci procuriamo ogni sorta di viveri, cartoni di birra e numerose bottiglie di vodka, ci conducono a Umba, cittadina alla foce dell'omonimo e famosissimo fiume. Qui cambiamo mezzo di trasporto e veniamo caricati con armi e bagagli su di un pulmino fuoristrada UAZ che in un paio d'ore di strada sterrata ci porta alla foce del Varzuga altro mitico fiume da salmoni.
Trasbordo su di un camion di tipo militare e altro paio d'ore a diretto contatto con l'incredibile e affascinante paesaggio della costa del Mar Bianco per raggiungere la nostra magione, una tipica casa locale nel villaggio di Chawanga, alla foce del fiume dove avremmo pescato per 7 giorni.
 Vasyl è un medico ma ha scelto di svolgere questa attività perchè gli permette di dare sfogo alla sua grande passione. E' simpaticissimo, estremamente disponibile, paziente e preparato e in inglese ci informa che in questa stagione l'acqua è piuttosto bassa, la temperatura decisamente alta e che bisogna pescare con attrezzature leggere, approcci cauti, code galleggianti, mosche di piccole dimensioni su ami del 10-12 facendo derivare la mosca, senza dragaggi ad esplorare le tipiche zone di stazionamento che ci avrebbe chiaramente indicato. 
 

Wow!!!approcci cauti ?? attrezzature leggere ?? mai così bello !!
decido di estremizzare il concetto e di pescare con canna 9' con coda WF5 galleggiante, finale da 9' a nodi cui aggiungo in punta 80-90 cm. dello 0,24 in morbido nylon dicroico.
Il primo giorno ci rechiamo a monte per circa 4 chilometri. Una scarpinata non indifferente tra i meravigliosi colori del bosco e una esplosione di fiori e funghi.
Pesco piuttosto poco, preferendo osservare Vasyl, cercando di capirne il modus operandi, ovvero dove e come pescare per perfezionare i meccanismi di questa pesca con la quale sono alle prime armi.
Utilizzando una piccola Munroe Killer su amo doppio del 12 sento un paio di tironi e a causa della ferrata troppo anticipata, perdo un paio di salmoni che si sganciano dopo un acrobatico salto. Sono imbufalito, frustrato e mi sento fuori pesca..
Nel tardo pomeriggio inizia una discreta schiusa di effimere e sedges e si notano diverse bollate. Decido di pescare a secca e monto la stessa imitazione di tricottero su amo del 16 a gambo lungo barbless , che uso normalmente sul Brenta e che imita perfettamente gli insetti presenti.
 
Finalmente gioco in casa e catturo moltissimi piccoli, graziosissimi ed aggressivissimi salmoncini non più lunghi di 20 cm. , alcuni temoli di taglia discreta, e una trota, presumibilmente di mare, di circa un chilo. Mi sto divertendo come un satiro quando la mosca scompare in un piccolo gorgo....
...ferro e sento una forte trazione dall'altro capo della lenza. Caspita un timallosauro!!... penso di aver incannato un temolo da Guinness dei primati ma, dopo alcuni secondi, un pesce valutato intorno ai 3-4 chili si esibisce in un salto a candela.
 Non credo ai miei occhi!! il mio primo salmone atlantico fa di tutto per non farsi catturare. Salti, fughe, colpi di testa, insomma, tutto il repertorio di un pesce selvaggio convinto di rischiare di lasciarci le pinne. Sono in mezzo al fiume e retrocedo fino a riva dove Vasyl lo agguanta per la coda e lo blocca. 
 Poso soddisfatto per la foto ricordo prima di rilasciarlo. Il mio primo salmone atlantico a mosca secca!!  niente male come primo approccio!! Lee Wullf non mi aveva preso in giro come ho sospettato per oltre 40 anni.
Il giorno successivo, a bordo di un cingolato, ci rechiamo a monte di 7 chilometri.
 
La zona è fantastica con un alternarsi di lame e raschi e pescando in maniera tradizionale con la Munroe Killer del 10 salpo 9 salmoni oltre a un decimo che riesce a rompere il filo, probabilmente usurato, dopo una violenta fuga. Uno di questi ha ingoiato in profondità la mosca e Vasyl decide di capocciarlo per rifornirci di proteine nobili e omega 3.
 A cena , la sera stessa, ce lo ammannirà, cucinato alla bielorussa, ovvero a tranci, in padella, con erbe aromatiche. Sono abbastanza sorpreso di una abboccata con aggancio così profondo da parte di un pesce che, secondo tutte le più accreditate teorie, cessa di nutrirsi in acqua dolce, ma Vasyl mi conferma che spesso ha trovato larve, ninfe, mosche e sanguinerole negli stomaci dei salmoni e che quindi non necessariamente a tutti si atrofizza l'apparato digerente e che addirittura alcuni maschi rimangono nel fiume per due stagioni comportandosi come pesci stanziali. 
 Nei giorni successivi abbiamo utilizzato l'incredibile mezzo meccanico per farci scarrozzare nei posti migliori e supportati da un tempo piuttosto bello e da una temperatura gradevolissima, abbiamo catturato molti salmoni tra cui, personalmente, una grossa femmina di 4 spanne e mezza, quindi oltre i 90 cm. che ho tentato di far fotografare all'amico Marcello che si trovava a circa un centinaio di metri. Lo stesso, molto impegnato a pescare, rimase insensibile alle mie implorazioni, urlandomi in vernacolo toscano: “ Ovvia ! Ecchè sarà mai ! “. Il laido sapeva perfettamente che il giorno prima la mia Nikon Coolpix era malauguratamente caduta in acqua annegando miseramente, rifiutandosi , ipso facto, di collaborare malgrado una lunga esposizione al sole, ricarica della batteria e rianimazione bocca a bocca...
Proprio il quarto giorno ho vissuto la mia esperienza più emozionante. Tutti i giorni alle 18, in riva al fiume, veniva organizzato uno dei tre pasti giornalieri che consisteva in ogni sorta di nefandezza quali, salumi, formaggi, carne in scatola, biscotti e dolciumi vari, il tutto annaffiato da te o caffè bollenti, da abbondanti birre e dall'immancabile vodka.
Dopo il primo giorno mi sono reso conto di non avere il fisico per reggere questa sorta di sovralimentazione e quindi ho scelto di continuare a pescare alla faccia dei miei compagni crapuloni.
 
Proprio all'ora della merenda mentre, lupetto solitario, sto pescando in uscita di una lama veloce dove avevo già catturato un paio di discreti salmoni, la mia solita Munroe Killer si blocca improvvisamente. Ho la sensazione di aver agganciato il fondo. Realizzo che si tratta di un salmone che peraltro non si muove di un centimetro. Deve essere grosso, decisamente più grosso di quelli agganciati sinora. Dopo alcuni istanti incomincia a muoversi lentamente, scuotendo la testa e mi rendo conto dell'enorme potenza che è in grado di sprigionare e capisco che la mia cannetta da 9' coda 5 e il filo del 24 sono assolutamente inadeguati. A conferma dei miei timori parte come un treno attraversando il fiume. Dopo un rush di una cinquantina di metri salta fuori un paio di volte.

E' veramente grosso, forse più di un metro ed è incazzato come una tigre.... Guadagno la riva per potermi destreggiare meglio. Dopo una breve tregua dove si ferma immobile come un masso, riparte e risalta. Con la mia attrezzatura non ho nessun controllo e la bestiaccia se ne va a spasso alternando pause, ripartenze e salti. E' passato un quarto d'ora, ho un attimo di sconforto e in preda alla disperazione urlo con quanto fiato ho in corpo sperando che qualcuno accorra in mio aiuto. Ahimè, invano. Riacquisto il mio ben noto sangue freddo e ricomincio la battaglia con rinnovata fiducia. Freddo, determinato, inesorabile. Capisco che sarà una lunga battaglia ma sono intenzionato a vincerla. Dopo altri lunghi minuti lo porto a riva in acqua bassa. E' un grosso maschio, caratterizzato da una testa enorme con un becco non molto accentuato, non proprio completamente argentato ma comunque piuttosto fresco. E' in perfetto assetto di nuoto ma a portata di mano e tento di prenderlo per la coda. Riparte a tutta birra..... Altri lunghi minuti di lotta ed è nuovamente a riva, ma saranno necessari altri tre tentativi prima di riuscire a fare un tailing adeguato. E' passata una mezz'oretta. Sono stanco ma eccitatissimo e ammiro per alcuni istanti questo magnifico pesce, rimpiangendo la prematura dipartita della mia macchina fotografica che mi priva dell'opportunità di un magnifica immagine che rimarrà comunque indelebile nei miei ricordi di pesca .
Nella parte bassa del fiume, a circa un paio di chilometri dalla nostra abitazione, il corso d’acqua presenta delle cascate con delle grandi e profonde pools che, anche se meno produttive a quel punto della stagione, avevano il vantaggio di poter essere pescate senza dover scarpinare in assenza del cingolato. Ne ho approfittato per sfoderare il cannone a due mani, più per un mero esercizio tecnico, che per una effettiva necessità. Ho avuto la soddisfazione di catturare un paio di salmoncini e una trota di mare di circa 55 cm.
 

E' stata un'esperienza bellissima. Ho catturato 26 salmoni che rappresentano uno score notevole per un debuttante ma, cosa ancor più importante, tutti hanno catturato i loro primi salmoni, e per di più alcuni a secca.
  La compagnia affiatata, la disponibilità e la simpatia delle guide, l'ambiente fantastico hanno contribuito a rendere questa vacanza veramente molto piacevole. 
 
Per coloro che volessero cimentarsi nella cattura del salmone atlantico mi sento di consigliare questa destinazione, considerando che i prezzi sono notevolmente calati in quanto Vasyl si appoggia direttamente alla  www.pozo.it

INFORMAZIONI UTILI

Stagione: dalla fine di Maggio a metà Ottobre.
Costo : €.2.300/persona per gruppi di massimo 6 pescatori.
Supplemento di €.200/pers. per gruppi di 2 pescatori.
Il prezzo include 7 giorni di pesca, accoglienza e trasporto da/ per aeroporto di Murmansk o stazione di Kandalaksha ( 3,5 h. di treno da S. Petersburg ), first aid medico ( la guida è un medico ), permessi, 4 gg.di trasporto con cingolato al campo, guide e pensione completa.
Sono esclusi il visto consolare, l'assicurazione medica (obbligatoria ), mance e il viaggio aereo per S.Petersburg ( consigliamo la compagnia Russya, che pratica ottimi prezzi ).
L'eventuale prosecuzione per Murmansk o il treno per Kandalaksha offre l'opportunità di visitare S.Petersburg.
Ulteriori informazioni su clima, mosche ecc. li troverete sul sito:
www.pozo.it  o  www.pozoflyfishing.com

Antonio Pozzo